Po 5tej zadzwonil budzik. Byłam przekonana, ze chwile temu sie polozylismy. Szybkie dobudzenie sie i próba zapakowania bagażu uwienczona sukcesem. Spacer po nieoswietlonych uliczkach okazał sie dla nas litosciwy, bo dotarliśmy do placu, ale niestety nie widząc żadnego tuk-tuka. Na szczęście zatrzymaliśmy przejezdzajacego, który w ciagu chwili odpalil drugi pojazd stojący na podwórku i za ustalona wcześniej kwotę (150 rupii za dwa) dowiódł nas do miejsca zbiórki. Byliśmy tam dużo za wcześnie. Na bilecie odjazd autobusu miał być o 8.00, w hostelu mówili o 7.30, a my byliśmy juz o 6.30. Obserwowaliśmy więc uliczny ruch. Gaszenie lamp, budzenie sie do życia bezdomnych, przejazdy ludzi do pracy itd. Szybko zrobiło sie jasno, dołączyły do nas dwie Niemki i razem czekaliśmy na autobus do Udaipur. Podjechał bardzo wyeksplowtowany pojazd, z miejscami zarówno siedzących jak i lezacymi. Wiedzieliśmy, ze będziemy 260 km jechać około 7 godzin, więc wskocylismy w spiwory i jak mumie rozpoczęliśmy jazdę. (250 rupii bilet, 10 rupii opłata za bagaż). Wspolpasazerowie sie zmieniali bardzo intensywnie. Trudno zliczyć ilośc postojow-zależnych zarówno od wysiadajacych, chcących wsiąść i kierowców. Na szczęście niektóre z nich pozwalały na rozproszeniu zastanych kości. Komfort nie był za wysoki. I to nie tylko było zależne od stanu technicznego autobusu, ale rowńiez dróg. Niektóre niewyasfaltowane powodowały palpitacje serca i podatkowi jak na hustawce. Wielosc otwartych okien i drzwi była dla nas niezrozumiała do momentu zapelniania sie wnętrza kolejńymi rodzinami z dziećmi. Wydzielane przez nich zapachy kola nozdrza i tylko dzięki katarowi mogłam przetrwać ich intensywność.
Okazuje sie, ze cenę biletu rownież mozna negocjować u kierowcy. Matka z malym dzieckiem z wielkim bólem przekazała mu 20 rupii, a ten jej jeszcze wydał 10. Wyglądała na taka, której nie stać na podróż.